W Ogólności

Gazetka Uczniów III Liceum Ogólnokształcącego im. Marynarki Wojennej w Gdyni

FelietonyLudzieModaRóżne

Malinowy róż i glany

Julita Pietroń

            Wiecie, jak to jest chodzić po sklepach? Idziesz na chwilę, szukasz konkretu, a tu nic z tego. Na Świętojańskiej 3 godziny, w Rivierze 4 godziny, pojedziesz jeszcze nie daj Boże szukając szczęścia do Rumii i nagle 2 godziny znikają… A internet? Jeszcze gorzej! To nie ma wymiarów podanych, tego nie ma, to nie wiadomo czy sklep wiarygodny, tamtego nie można zwrócić, tu dostawa za miesiąc, a tam ludzie piszą, że dostali jakiś nic niewarty plastik. A Ty chciałaś być eko. Albo chciałeś.

            Kto nie lubi łazić po sklepach ręka do góry. A zatem masz tak samo jak ja. Idziesz na moment, szukasz konkretnej rzeczy, a ekspedientka w jednym z bardziej znanych i większych sklepów odpowiada „obawiam się, że takich nie produkują”. Swoją drogą, to ciekawa anegdotka.

            Jako córeczka tatusia miałam bardzo łatwy dostęp do ciężkich wojskowych butów, do których słabość mam od zawsze i chyba mi nie przejdzie. W związku z tym, moda na te wszystkie podróbki glanów i buty z traperem jest mi bardzo na rękę. Tyle, że wszystko jest strasznie przekombinowane. Poszłam sobie z miesiąc temu do galerii handlowej z myślą „okej, tam na pewno coś znajdę”. Jeden sklep, drugi sklep, trzeci, czwarty, piąty, szósty. No nic nie ma. W końcu zrezygnowana stwierdziłam, że zacznę pytać ekspedientów. Podchodziłam kolejno i pytałam „czy macie może obuwie czarne, coś w rodzaju glanów, z traperem, bez emblematów, ze sztucznej skóry (pozdrowienia dla obrońców praw zwierząt), poniżej 400 złotych?”. Co sklep to odpowiedź brzmiała „nie” albo „tak”, ale za buty klejone, które raczej nie przetrzymają więcej niż rok jeśli wdepnę w jakąkolwiek kałużę. Zmęczona podeszłam do tego całkiem sporego i znanego sklepu. Patrzę i widzę ideał. Kosztują mniej niż majątek, są proste, skórzane (niestety, ale byłam w stanie przełknąć ten fakt), wytrzymałe, szyte, za kostkę, z traperem. I wtedy się rozejrzałam. Dział męski. Rozmiary, jak i wiek kupujących, 40 plus. Podchodzę do młodej blondwłosej sprzedawczyni i pytam „macie może mniejsze rozmiary tamtych butów”? Spojrzała na mnie, jakbym się z choinki urwała i wtedy usłyszałam magiczne „obawiam się, że takich nie produkują”. Niby mogłam się tego spodziewać, ale po dwóch godzinach łażenia (co jak na mnie jest normą na najbliższe pięć lat) parsknęłam śmiechem. Podziękowałam, wyszłam i poszłam na frytki. Przynajmniej je produkują w dobrych rozmiarach.

            Jednak buty to pół biedy. Sukienka na wesele znajomych? To już bardziej skomplikowane. Mając w głowie 5 krawcowych, 3 kiecki z internetu i listę sklepów, gdzie można coś znaleźć ruszyłam z mamusią na zakupy. Godzina 11:00 do 21:30. Myślałam, że umrę, bo już o 12:00 byłam gotowa iść na żarcie i wracać do domu. Nie wiem, jak wytrzymałam cały dzień. Dlaczego jednak przytaczam fenomen poszukiwań kiecki idealnej? Ano dlatego, że jeśli ktoś mnie zna, to czarny, czerwony i krata – nic poza tym nie noszę. Tym razem też się tak nastawiłam. Zanim znalazłam cokolwiek zdążyłam wydać 400 złotych na jakieś inne drobiazgi, które mi się nigdy rzecz jasna nie przydadzą. W dodatku to nie ich szukałam. Mama też sobie nakupowała… W końcu jednak dotarłyśmy do sklepu z sukienkami na imprezy, wesela, studniówki, bale i inne okazje, na które zwykle ja kupuję garnitur, a nie sukienkę (no ale druhnom nie wypada). Przymierzyłam chyba z 10 kreacji i nagle mama wyciągnęła jakąś różową, księżniczkowatą kieckę, której w życiu bym nie założyła. „No ubierz, tylko zobacz, przymierz”. Mamusi się nie odmawia. Zapięłam zamek, spięłam włosy w kok, spojrzałam w lustro i zbladłam. Mama zagląda i pada stwierdzenie, które mnie dobija „wiesz, w malinowym wyglądasz lepiej niż w czarnym, kupujemy”. Sprzedawczyni o mało nie umarła ze śmiechu, widząc moje przerażenie:

„Ale mamo, to jest RÓŻOWE! Fuj!”

„Malinowe, nie znasz się!”

A najsmutniejsze było to, że miała rację. W różowym wyglądam bosko. W drodze kompromisu, ubiorę do tej kiecki tatusiowe desanty. Po jednej oficerce na nogę i nawet róż przetrwam. Z gracją!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *