Opowiadanie: Muszę iść, już mnie tam wołają
Piękny lipcowy dzień: słońce świeci, świerszcze grają, a wiatr lekko pieści moje włosy. Nikt by się nie spodziewał, że tak właśnie będzie wyglądał koniec świata, ale oto on, we własnej odsłonie.
Wracałem do domu ze sklepu na rogu ulicy. Powoli, pod górę. Był upał, jak to w lipcu, ale wiatr sprawiał, że dało się to znieść. Musiałem przymrużać oczy, słońce mnie raziło. W moim życiu brakuje sensu. Nie ma co się dziwić, skoro przesiaduję całymi dniami w domu patrząc tylko pusto w ekran. Powinienem jednak tego sensu szukać. Nie spodziewałem się tego. Może to i lepiej dla mnie.
Poszedłem do sklepu po coś nieważnego. Przeszedłem się wśród wszystkich mikroalejek uważnie skanując zawartość brązowych półek, ale nigdzie nie było tego czego szukałem. No cóż, mówi się trudno. Mimo to podszedłem do kasy. Skoro już tu jestem, mogę sobie sprawić tę przyjemność i kupić moje ulubione małe czekoladowe drażetki.
Przy kasie stała kobieta, coś koło trzydziestki. Wyprostowane blond włosy, raczej nienaturalne, makijaż, sukienka mini i szpilki. Ciekawe skąd się tu wzięła, na tym małym końcu świata, w wiejskim sklepiku hucznie nazwanym przez właścicieli „Delikatesami”. Nie ma on specjalnej nazwy, po prostu „Delikatesy”, choć większość ludzi i tak nazywa go „sklep”, jedyny spożywczy w okolicy, więc nikt się nie pomyli. Drugi punkt handlowy w naszej miejscowości to sklep budowlany, podobnej wielkości i renomy co wyżej wymienione Delikatesy. Ten w powszechnej świadomości funkcjonuje jako „budowlany”. Mniejsza o to, kobieta na pewno była przejezdna. Kupowała papierosy, miękkie Malboro Gold. Gdy tylko kasjerka zauważyła, że kobieta wyciąga z portfela kawałek plastiku zatrzymała ją słowami „Terminal nie działa, tylko gotówka”. Blondynka spojrzała na nią zdziwiona i zapłaciła za swoje papierosy gotówką. Podając kasjerce banknot dwudziestozłotowy, usłyszała jeszcze „na całym świecie nie działają, już od trzech godzin”. Wraz z tymi słowami zrozumiałem: oto koniec świata. Zapłaciłem za paczkę cukierków dwoma monetami, które przygotowałem sobie wcześniej.
W drodze między sklepem a domem myślę tylko o tym, ile nam jeszcze zostało. Skoro najpierw wyłączono karty płatnicze na skalę międzynarodową, to co będzie następne? I kiedy? Po powrocie zasiadłem do komputera. Nie wiadomo kiedy wysiądzie internet. Nie warto marnować czasu.
Przejrzawszy różne portale społecznościowe, miałem wrażenie jakby nikt jeszcze nic nie zauważył. Zdjęcia ładnego jedzenia, jakieś story z wyjścia do klubu poprzedniej nocy, czy też obrazki popularnych miejsc w których spędzają wakacje moi bliżsi lub dalsi znajomi. Jakby wcale nie szykował się koniec. Nie rozumiem: czemu tylko ja to widzę? Czemu tylko ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jutra już nie będzie?
Szybko porzuciłem bezsensowne przeglądanie bezkresów internetu na rzecz zrobienia sobie kanapki. Poszedłem do kuchni, która także miała w sobie coś dziwnie niepokojącego, choć nie mogłem tego uchwycić i wyrazić słowami. Otworzyłem lodówkę, by zastać w niej parę przypadkowych składników i ciemność. No tak, oczywiście. Niedobrze. Poszedł prąd. Została mi więc ostatnia bateria w telefonie, bo już nigdy więcej go nie naładuję. Zadzwoniłbym do kogoś, ale do kogo? Spojrzałem za okno: wciąż piękny dzień. Las zaczynający się parę domów dalej zaczął kusić. Nigdy nie czułem takiej potrzeby, aby się przejść. Chciałem po prostu zapomnieć, nie pamiętać już o tym jak niewiele godzin jeszcze zostało. Nawet nie mam na kogo czekać ani do kogo dzwonić, by skończyć z tym światem w ciepłych ramionach bliskiej mi osoby. Zwyczajnie nie mam z kim spędzić swoich ostatnich chwil.
Poszedłem po gitarę. Dawno nie grałem, ale to nieważne, takich rzeczy się nie zapomina, tak jak jazdy na rowerze. Jak już umierać, to umierać pięknie. Wyszedłem z nią na podwórko z tyłu domu. Usiadłem na miękkiej trawie pod drzewem. Słyszę dokładnie każdego świerszcza, każdy podmuch wiatru w źdźbłach trawy i gałązkach drzew pobliskiego lasu. Błękitne niebo nade mną przypomina mi dzieciństwo, gdy huśtałem się na huśtawce, którą zbudował dla mnie w swoim ogrodzie dziadek. Przymykam oczy, by zatopić się w zapachu lekko przesuszonej trawy, pieszczącej moją skórę razem z wiatrem i słońcem. Zaczynam grać. Melodia sączy się z mojego instrumentu powoli. Musiałem przypomnieć sobie akordy. Mimowolnie, delikatnie słowa „mori” wydobywają się z moich ust. Nastał koniec.
Tytuł pochodzi z piosenki „mori” Dawida Podsiadły, wspomnianej także w opowiadaniu.
