Opowiadanie: Witaj szkoło,…
Konstantynopolitańczykowianeczka
… czyli dziewiąty krąg piekielny
Gdyby ktoś zapytał, co robiłam w wakacje, powiedziałabym, że nie pamiętam. Niestety nie był to stan spowodowany niesamowitym kacem po dwumiesięcznym ciągu imprez, a jedynie moja własna ułomność, w której ponad 60 podobnych do siebie dni zlewało się w niewyraźną i abstrakcyjną jedność. Nie żebym żałowała spędzenia dobrych paru tygodni mojego życia na kilkukrotnym rozegraniu Wiedźmina 3 i wściekania się do białości, gdy moja piękna, wierna Płotka znów się blokowała na słupku. Spiracenie i skalibrowanie gry oraz dodatków na mojego wysłużonego laptopa, grzejącego się niczym przenośny piecyk po otworzeniu więcej niż pięciu stron przeglądarki na raz, było chyba jednym z największych osiągnięć mojego żywota. W przyszłe lato mogę już spokojnie zatrudnić się w serwisie komputerowym. W dodatku obcowanie z kulturą wzbudzało we mnie zadziwiające odruchy, w których istnienie wcześniej nie wierzyłam. Pierwszy raz w życiu doznałam poczucia winy za kradzież własności intelektualnej. Za dziesięć lat, gdy będę już obrzydliwie bogata, prześlę twórcom należne honoraria z naliczonymi odsetkami. Na razie zastanawiam się skąd pobrać Cyberpunka, aby całkiem nie zawirusować sprzętu, bo przy kolejnym czyszczeniu dysku naprawdę szlag mnie trafi. W skrócie – te wakacje były wyjątkowo zadowalające. Przynajmniej tak sobie powtarzałam, gdy o trzeciej w nocy Bartek wysyłał na grupie klasowej filmy jak to cudownie się bawi w pięknej, słonecznej Kalifornii. Później jeszcze spontanicznie wyjechał z dziewczyną do Czech, choć wysyłania tych zdjęć chyba żałował. Docinki, które zawaliły moje powiadomienia na parę godzin były ostrzejsze od skalpela chirurgicznego. Najdalszą podróżą jaką odbyłam przez całe lato było pojechanie autobusem do sąsiedniego powiatu, by umyć okna koleżance babci. Ale przynajmniej w żaden sposób nie naraziłam swojej rodziny na brzemię alkoholizmu, narkotyków, śmiertelnych wypadków nad wodą czy nastoletniej ciąży. Boże, jak ja bym chciała być w najmniejszym, najmikrzejszym stopniu zagrożona nastoletnią ciążą. Z moim szczęściem nawet wtedy skończyłoby się na niepokalanym poczęciu.
Te refleksje towarzyszyły mi, gdy we wrześniowy poranek przemierzałam brukowany chodnik, ciesząc się, że w ostatniej chwili zrezygnowałam z samobójczego pomysłu założenia obcasów. Dziury w drodze były jakieś większe niż je pamiętałam. Jakby wszechświat chciał mi przekazać, że podążam w zgubną dla mnie stronę.Za późno, stało się. Przede mną stały otworem wrota piekielne. Za nimi – zbłąkane dusze, nieświadome tego co je czeka, nierozumiejące, że to ostatnia szansa na ucieczkę, wycofanie się, zachowanie zmysłów – niewinne owieczki idące na rzeź, znaczy pierwszaki.
Przepychałam się przez wrzący w chaosie tłum dążąc z zaciekłością godną lepszej sprawy do mego przeznaczenia, kilku metrów kwadratowych boiska wyznaczonych jako stanowisko mojej klasy. Z daleka widziałam zarysy sylwetek reszty skazańców, powoli zbierających się na egzekucję. Dwudziestu dwu osobników płci (podobno) męskiej i osiem przedstawicielek płci nie-tak-pięknej, z którymi przyjdzie mi spędzić kolejny rok. Ktoś może zwróciłby uwagę, że nieładnie tak naśmiewać się z koleżanek. Jednak skoro sama stanowię 1/8 tegoż zgromadzenia, daje mi to pewne prawo wypowiedzi. Zwłaszcza po ujrzeniu swojego odbicia w szybie mijanego po drodze sklepu. Nie chciało mi się farbować odrostów podczas wakacji, więc spłowiała, nierówna zieleń zaczynała się dopiero kilka centymetrów poniżej czubka głowy, a nagła i bolesna zmiana cyklu dobowego na rannego ptaszka odbiła się w worach pod oczami. Tyle dobrego, że zasada „pójdzie w cycki”, którą powtarzałam jak mantrę idąc o pierwszej w nocy do lodówki, chyba rzeczywiście zadziałała. Albo moja koszula była już naprawdę stara. Reszta towarzyszek nie wyglądała wiele lepiej. Sara na sukience miała dziwne czerwono-brunatne plamy. Być może był to artystyczny performens, manifest przedstawiający idee i prawdy o współczesnym systemie edukacji, sytuacji społecznej lub gospodarce. Albo ślady po kebabie na którego poszliśmy całą klasą po zakończeniu szkoły w czerwcu. Nie byłam pewna, musiałabym zapytać. Z daleka widziałam drobną sylwetkę Kai, dziewczęcia pięknego i skromnego, jednej z niewielu osób, które potrafiły wyciągnąć mnie z nory na dłużej niż dwie godziny i której towarzystwo ceniłam bardziej od popołudnia grania w ligę. Te niewątpliwie niewieście cnoty nie powstrzymały jej jednak od spamowania mi całego tygodnia wiadomościami jak to cudownie jest na Cyprze. Z pewną zadumą zauważyłam, że „karma” odpłaciła jej karnacją czerwieńszą od pomidora.
– Przywiozłaś oscypki? – stanęłam obok mojego blondwłosego spaleńca.
– Cześć Arleto, też dobrze cię widzieć. U mnie w porządku. Miło, że pytasz.
– Nawzajem. To kupiłaś, czy nie?
– Jakie oscypki?
– Ser kozio-owczy, regionalny. Istniał taki, jestem prawie pewna.
– Halloumi?
– Czyli taki cypryjski oscypek, tak?
Z niezrozumiałych powodów Kaja przewróciła oczami.
– Mam, ale ci nie dam.
– Nie lubię cię.
– Jeśli zacznę opowiadać o czystości wody Adriatyku i pływaniu w podwodnych jaskiniach…
– Zanielubię cię jeszcze bardziej.
Pokręciła głową, ale wybrała nie niszczyć naszej przyjaźni.
Na boisko wlewało się coraz więcej ludzi. Co chwilę nowe osoby podchodziły i z większym lub mniejszym entuzjazmem wybuchały kolejne grupowe powitania. Staliśmy tak sobie w pełnym słońcu, które prażyło mocniej niż przez większość lata, czekając, aż łaskawie dyrekcja raczy przyjść na swoją własną imprezę. W końcu wychowawcy zaczęli zaganiać niesubordynowanych na miejsca, a na środek wyszła wielce szanowna dyrektor w garsonce w purpurowe prążki. Wzięła mikrofon do swej dyrektorskiej dłoni i… nic. Wśród kadry nauczycielskiej nastąpiła konsternacja. Zaczęły się poszukiwania innego mikrofonu. Informatyk miał okazję zaprezentować swoją zaawansowaną znajomość technologii. Nie wykorzystał jej, a jedynie wysłał polonistkę po baterie, co okazało się nie pomóc. Gdyby potrwało to jeszcze chwilę, nie byłoby już kogo witać. Trudno ocenić, czy więcej uczniów by wyszło czy padło na udar słoneczny. Jednak oto na horyzoncie pojawiła się bohaterka – biolożka przypadkiem kopnęła w głośnik i nagle nagłośnienie zaczęło działać. Potem to już standardzik: gatka szmatka, wejście pocztu sztandarowego, hymn, dyrektor mówiąca jak to świetnie nas widzieć, jak cała kadra za nami tęskniła (kłamstwo), jak my zapewne również tęskniliśmy (jeszcze większe kłamstwo), gratulacje dla pierwszaków dostania się (raczej kondolencje) i dla zeszłorocznych maturzystów za ich wyniki na egzaminach (żaden tego nie słyszał, a poza tym wyniki wcale nie były aż tak wybitne) oraz o nadziejach, że ten rok będzie piękny, harmonijny i pełen sukcesów (marzyć zawsze można).
– Pamiętajcie, macie się w tej szkole rozwijać, a nie zwijać…
– Niczym rolka papieru toaletowego – mruknęłam.
Wtedy nagle rozległ się pisk opon. Z bramy wyskoczył jaskrawozielony Fiat Punto z prędkością zdecydowanie nieparkingową. Skręcił wyjątkowo ostro i nie zwalniał. Z okna wyłoniła się głowa wf-isty, który krzyczał, choć nie dało się usłyszeć co. Auto wjechało z całym pędem na boisko. Ludzie zaczęli uciekać, ale było już za późno. Nad samochodem nie było kontroli. Rozległy się wrzaski. Wszyscy zaczęli tratować się nawzajem. Uciekali przed coraz to zmieniającą się trajektorią samochodu, czasem pakując się prosto przed maskę. Uczniowie padali na ziemię jak muchy. Pierwszaki wepchnięte przez maturzystów pod koła, nauczyciele panikujący. Krzyki i biadolenia. Znajomi popychający się, byle uratować własne życie. Bratobójcze walki. Wszędzie krew, pot, łzy i chaos. Spod maski wydobywa się dym i auto staje w płomieniach. Ogień obejmuje plastikową trawę boiska i okrutny smród towarzyszy skowytom bólu…
Tak naprawdę to nie. Szkoda, przynajmniej zdarzyłoby się coś ciekawego. Przyglądałam się jak zielone Punto wjeżdża przez bramę i z niedyskretnym piskiem zatrzymuje się na parkingu. Spóźniony wf-ista wyszedł z auta i jakby nigdy nic stanął za resztą nauczycieli ignorując miażdżące spojrzenie wicedyrektor.
– Za chwilę rozejdziecie się do klas. Jednak najpierw nadeszła, moi drodzy, pora na pierwszy dzwonek – oznajmiła uroczyście dyrektor.
Zapadła chwila dramatycznej ciszy. Chwila przeciągała się. Dyrektor odwróciła się w stronę informatyka.
– Panie Grzegorzu, powiedziałam „pora na pierwszy dzwonek”.
– Aa – nauczyciel podniósł wzrok znad swoich butów i pacnął w klawiaturę ustawionego na stoliku laptopa. Metaliczny dźwięk przeszył powietrze niczym strzała.
– Kolejny rok – westchnęła Kaja kierując się w stronę budynku.
– Zaiste – przyznałam równie filozoficznie. – Nie da się zaprzeczyć.
Szłyśmy w stronę wejścia głównego. Przed nami przepychał się tłum, chcący jak najszybciej dojść do swoich sal. Nad drzwiami wypisano piekielny napis, jarzący się czerwienią diabelskiego ognia. Wystawiłam język przechodząc pod banerem z wymalowanymi drukowanymi literami:
WITAJ SZKOŁO
