Recenzja: Sto lat samotności
czyli czy adaptacja może dorównać arcydziełu?

W 1982 roku Gabriel García Márquez został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za „powieści i opowiadania, w których fantazja i realizm łączą się w złożony świat poezji, odzwierciedlającej życie i konflikty całego kontynentu”. Jednym z największych osiągnięć kolumbijskiego pisarza jest niekwestionowane dzieło literatury światowej, wydane w 1967 roku w Buenos Aires Sto lat samotności. Przetłumaczone na 35 języków skradło serca czytelników na całym świecie, zdobywając tytuł najważniejszej (po Don Kichocie) książki kręgu kulturowego języka hiszpańskiego. Z tego powodu adaptacja powieści wydawała się wprost niemożliwa, do czasu…
Stworzenia ekranizacji podjęła się kolumbijska reżyserka i laureatka Złotej Muszli – Laura Mora Ortega oraz znany z udziału w produkcji Wiedźmina i Daredevila, argentyński reżyser – Alex Garcia Lopez. Dzięki staraniom twórców już 11 grudnia mogliśmy oglądać losy rodziny Buendía na Netflixie. Choć nie można zakwestionować odwagi reżyserów, a także ich ogromnego doświadczenia, już przed wyczekiwaną premierą zaczęło pojawiać się pytanie, czy arcydzieło takie jak Sto lat samotności w ogóle można zekranizować nie niszcząc tego, co w powieści było najważniejsze?


Historia Marqueza opowiedziana przez Morę Ortegę i Garcię Lopeza ukazuje losy rodziny, której początek dali José Arcadio Buendía oraz jego żona i zarazem kuzynka Úrsula Iguarán. Wspomniany już José wyrusza, wbrew sprzeciwowi własnych rodziców, ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi i ukochaną (niczym biblijny Abraham) w poszukiwaniu morza i 'ziemi której nikt im nie obiecał’. Długa wędrówka doprowadza bohaterów do założenia miasta, które po doświadczeniu proroczego snu José Arcadio Buendía nazywa Macondem. Główną oś fabularną serialu stanowi, jednakże drugi syn założycieli wsi – Colonel Aureliano Buendía. Mężczyzna, będący pierwszym dzieckiem narodzonym w Macondo, wychowuje się w domu rządzonym przez twardą rękę własnej matki, pogrąża się w nauce u boku zafascynowanego światem ojca oraz kształci swoje młodsze rodzeństwo i bratanka. Urodzony z otwartymi oczami na zawsze pozostaje jednak w dystansie do tego, co go otacza, nawet wówczas, gdy Macondo staje w obliczu polityki- wynalazku, o który nigdy nie prosiło.
Osnuta wokół problemów egzystencjalnych człowieka fabuła serialu przedstawia liczne perypetie bohaterów w sposób niemal tak precyzyjny jak robił to Marquez. Owa dokładność zdaje się być niemożliwa do osiągnięcia, gdyż poprzez obraz znacznie ciężej jest dodać komentarze, którymi autor skrupulatnie opatrzył swoją powieść, sprawiając tym samym, że czytelnik czuł się jej uczestnikiem. Reżyserzy serialu zdecydowali się wyjść naprzeciw tej potrzebie, umieszczając w swojej produkcji wypowiedzi czytane z hiszpańskim akcentem także w angielskiej wersji językowej. Cytaty „żywcem” wyjęte z książki a także ich parafrazy nie pozwalają widzom ani na chwilę opuścić fabuły, kreując perspektywę narracyjną równie wybitnie jak robił to autor powieści. Imiona postaci także nie zostają w żaden sposób modyfikowane, w przeciwieństwie do tego, co mogliśmy widzieć w tłumaczeniu książki na język polski, w którym Úrsulę poznaliśmy pod odpowiednikiem „Urszula”. Można by powiedzieć, że jest to zmiana zaledwie kosmetyczna, jednak czy to właśnie nie terminy hiszpańskojęzyczne wprowadzają wyjątkowy klimat książki? Owe spolszczenie dla czytelnika zdaje się być wręcz śmiesznym w porównaniu z imionami Remedios, Aureliano, Arcadio czy choćby José. Serial pominął przystosowania językowe zarówno w angielskiej jak i w polskiej wersji językowej. Oczywiście w języku angielskim trudno byłoby odnaleźć odpowiednik dla imienia Úrsula, aczkolwiek sam José mógłby być Josephem lub Joem.

Jeżeli chodzi o elementy konstruujące wyjątkowy klimat serialu, wartą wymienienia jest tu scenografia a także ogólna aranżacja ujęć. Przedmioty odpowiadające epoce i rozwojowi cywilizacyjnemu jakimi posługują się postaci idealnie wtapiają się w wyobrażenia czytelnika. Jednak, nawet bez znajomości powieści, trudno jest nie docenić wyjątkowej aranżacji wnętrz, idealnie odpowiadających epoce budynków, ilości zieleni i pełnych głębi scen rozgrywających się pośród puszczy. Sto lat samotności ukazuje krajobraz taki, jakim można go sobie wyobrażać, wprowadzając widzów w pełen słońca świat wsi w środku słabo zaludnionej Kolumbii z połowy XIX wieku. Perfekcyjnie zobrazowana została również fauna, obecność prawdziwych zwierząt w zastępstwie nienaturalnych animacji, a także sceny w miasteczku kręcone na świeżym powietrzu wbrew metodzie green screenu, nadają razem życie całej scenerii. Choć należy przypuszczać, że elementy roślinne mogą być jedynie sztucznymi wytworami scenografii, ta niepewność jedynie podsyca przekonanie o kunszcie wykonania przestrzeni w sposób na tyle dokładny, że niemożliwa jest choćby próba podważenia autentyczności obrazu. Faktem jest, że w serialu można zobaczyć sceny typowo górskie, w których momentami “rekwizyty prześwitują spoza kurtyny”. Mimo tego, zdaje się, iż w skali 8 godzinnego dzieła, te drobne mankamenty są niemalże niedostrzegalne, albowiem nie mam najmniejszych wątpliwości, iż obsada techniczna z całą dokładnością zrobiła wszystko co było w jej mocy, by obraz nie odbiegał od poziomu charakteryzacji innych elementów serialu.
Istotną rolę odgrywają także kostiumy czy uważność charakteryzacyjna, oparta na widocznym przedstawieniu opalenizny postaci, a także zmienianiu się wyglądu ich strojów wraz z miejscem, w którym się znajdują. Dokładne ukazanie mokrej czy zabrudzonej pyłem odzieży uwydatnia realizm prezentacji Macondo, w dodatku idealnie komponując się z otaczającą wieś i późniejsze miasteczko aurą. W kontekście kostiumów wartą skomentowania jest także satyra na Arcadiu, który po rozpoczęciu swoich rządów zostaje sugestywnie upodobniony do Napoleona Bonaparte, poprzez wyposażenie go w czerwono-niebieski strój, stanowiący podstawę kreacji komizmu tego bohatera.
W parze z ogólnie pojmowanymi charakteryzacją i scenografią podąża także wszechobecny sensualizm. Reżyserzy nie odważyli się pominąć ani jednego skrzypnięcia drzwi czy szczęku broni. Idealnie ukazany obraz miasta spaja się z doznaniami zmysłowymi do tego stopnia, że wydawać by się mogło, iż oglądający to już nie tylko widzowie, lecz świadkowie wydarzeń. Przerwanie seansu staje się tym bardziej graniczące z niemożliwością, gdy każdy odcinek zamyka niespodziewany zwrot akcji, otwierający, nowy rozdział opowieści.

Wrażenie uczestnictwa w wydarzeniach wzmaga się tym bardziej, gdy zwrócimy uwagę na, moim zdaniem, bardzo interesujący zabieg, w którym widz kilkukrotnie “wciela się” w postaci obserwując wydarzenia z perspektywy pierwszoosobowej. Ponadto, ruch kamery w pewien sposób imituje sposób bycia bohaterów. Gdy “stajemy się” postaciami nie suniemy płynnie przez pomieszczenia, obraz nieustannie pulsuje delikatnie z góry do dołu i z lewej do prawej w rytmie kroków, by błyskawicznie zmienić się i powrócić do perspektywy trzecioosobowej. Poza tym, płynność ruchu kamery towarzyszy nam także przy niekiedy odpychających i silnie naturalistycznych ujęciach. Obraz podąża za wszystkim, co istotne nie pozbawiając nas dotkliwych wrażeń. Mora Ortega i Garcia Lopez nie są usatysfakcjonowani samym dźwiękiem ostrza wbijanego w mięso, bo chodź wywołuje on drastyczne wrażenie, potrzeba jeszcze, aby kamera podążyła za włócznią prosto do celu. Dlatego też istotną wadą serialu jest fakt, iż nie jest on stworzony dla wrażliwych widzów, ponieważ tego typu sceny ukazywane są kilkukrotnie, niekiedy są nawet znacznie bardziej wydłużone i drastyczniejsze niż ta opisana.
Inny element, dzięki któremu widz jest nieustannie zatopiony w akcji serialu, stanowią połączenia między scenami. Ich spójność uwydatnia wyjątkowo gładka harmonizacja ujęć. We współczesnej kinematografii tego typu zabiegi zanikają ze względu na precyzję z jaką należy je opracowywać. W większości filmów stosownym jest rozmycie tła lub nagłe przejście. Harmonizacji tymczasem podejmuje się znaczna mniejszość filmowców i są to kwestie wyjątków lub pojedynczych scen. W Sto lat samotności jest jednak zupełnie inaczej. Reżyserzy łamią to, co współcześnie, można określać mianem normy i uzupełniają swoje dzieło o rzadkie zabiegi. Harmonizacja scen nie jest pozostawiona przypadkowi, jest obecna w każdym odcinku i jest jej na tyle dużo, że to właśnie mniej płynne połączenia ujęć wydają się być tymi odbiegającymi od ogólnie przyjętego wzorca.

Kolejnym, niezbędnym elementem wpływającym na wydźwięk i istotę dzieła Mory Ortegi i Garcii Lopeza, jest muzyka. Wspominałam już o sensualizacji w ścieżce dźwiękowej, jednak na równie znaczące wyróżnienie zasługuje muzyka. Nie da się ukryć, iż jest ona obecna w większości scen. Jej znaczenie opiera się głównie na nadawaniu specyficznego klimatu ujęciom, opartym na ukazaniu słonecznej rzeczywistości ówczesnej Kolumbii, poza tym ma także znaczenie sensotwórcze. Stanowi pośrednio element komiczny, nie tylko jako tło rywalizacji o Pietra Crespiego, ale także w formie pianoli, będącej źródłem kolejnej fascynacji José Arcadia. Przede wszystkim jednak jest niemal niemilknącym tłem wydarzeń. Jej rytm, pomimo iż przeważnie odznacza się spokojem, przekazuje charakter scen, w których się pojawia. Ponad to, muzyka tworzona jest przede wszystkim za sprawą instrumentów strunowych, co idealnie uzupełnia kompozycję dzieła hiszpańskojęzycznego kręgu kulturowego.
Nadzwyczajność dzieła Marqueza określało połączenie realizmu z wątkami fantastycznymi, co nie zostało pominięte w serialu. Z perspektywy technicznej należy zwrócić uwagę, że, na przykład lewitacja, oddana jest w sposób mało nadzwyczajny (wpisuje się w konwencję realistyczną). Oznacz to, że wtapia się ona w tło wydarzeń, jak gdyby stale przynależała do świata przedstawionego. Nieco inaczej prezentuje się to w przypadku innych elementów, takich jak przepowiednia bujanego krzesełka, która zostaje zupełnie obdarta z realności. Z jednej strony, można by powiedzieć, że jest temu winne jedynie niewystarczająco precyzyjne wykorzystanie technik opartych na sztucznym korowaniu obrazu. Z drugiej jednak strony, można doszukiwać się sensu w zabiegu, uwydatniającym nadprzyrodzone cechy przepowiedni jako elementu fantastycznego. Nadzwyczajne zjawiska w filmie są eksponowane w różnym stopniu i na różne sposoby w zależności od konceptu kierującego sceną.

Osobiście uważam, że dla satysfakcjonującej adaptacji powieści, której ukazania nie chciał sam autor dzieła, kluczowe było dobranie obsady. Postaci żyjące w Macondo miały określone pochodzenie i charaktery, oczywistym jest zatem, iż aktorzy odgrywający ich role powinni jak najmniej odbiegać od wyobrażenia autora książki. Muszę przyznać, że jako wielbicielka książki, byłam szczególnie zaniepokojona tą częścią procesu ekranizacji. Po obejrzeniu uważam jednak, że obsada dobrana została niemalże doskonale.
Nie sposób opisać z osobna wybitnej gry każdego z aktorów, aczkolwiek, chciałabym tu podkreślić znaczenie ról dziecięcych. Podstawową zaletą serialu jest dobranie aktorów do odgrywanego przez nich wieku, a także w miarę spójne połączenie wiekowych odsłon poszczególnych postaci. Jeżeli chodzi o grę dziecięcych aktorów, należy przyznać, iż nie tylko spełnia ona najwyższe globalne standardy, lecz także zarówno młodsze dzieci jak i te bliższe wieku nastoletniego stawiane są niekiedy w obliczu ujęć trudnych nawet z perspektywy aktorów dorosłych i doświadczonych. Tu przykładem może być scena podwodnego widzenia Aureliano, odegrana w niesamowicie profesjonalny i dojrzały sposób przez nastoletniego aktora. Wiele trudu musiało zadać także wiarygodne ukazanie postaci Rebeki – dziewczynki, która nie tylko straciła rodziców, ale podróżowała wraz z ich kośćmi. Co więcej, ogromnym zaangażowaniem wykazywali się także młodzi aktorzy nie spełniający ról aż tak kluczowych, na przykład ci, którzy ćwiczyli na miejskim placu strzelanie do podobizny swoich przeciwników politycznych, po czym, z bronią w ręku, przekonująco walczyli o własne ideały ginąc pod ostrzałem wroga.

W przypadku osób dorosłych, to i tu nie brakuje przykładów popisów talentem – między innymi w postaci starszej Úrsuli, czy José Arcadia, odgrywanego przez Diego Vasqueza. Jednakże absolutną gwiazdą okazał się w tym przypadku być Claudio Cataño, odtwórca roli dorosłego Colonela Aureliano Buendíi. Wymieniona postać w powieści nie cieszyła się najszczęśliwszym losem. Charakter tego bohatera odbiegał od ogólnie przyjętych norm – był on bardzo zamknięty w sobie, a ponadto posiadał dar przewidywania przyszłości, co dodatkowo popychało go w ramiona izolacji. Aureliano był jednak wielopłaszczyznowy, a jego charakterystyka uległa znaczącym przekształceniom w miarę trwania akcji powieści. Nie była to zatem rola łatwa, aczkolwiek uważam, że można zaliczyć ją do jednego z największych popisów minionego roku. Wartą docenienia jest tu, absolutnie niepowtarzalna mimika aktora, nastawiona na ekspozycję oczu – co szczególnie odpowiadało jego postaci. Do ważnych elementów zaliczyłabym tu także manierę sceniczną – szczególny sposób ukazywania powściągliwości emocjonalnej poprzez ekspozycję kości policzkowych, chód, sposób wypowiadania się, czy perfekcyjne ukazanie niezręczności, którą krył w sobie ten bohater zwłaszcza w początkowej fazie powieści – to jest zanim zatonął w polityce. Klucz w grze Cataño stanowiły jednak emocje. W wymagających ujęciach potrafił przedstawić on cały wachlarz uczuć pomijając dramatyczne, zupełnie niedojrzałe aktorsko „rzucanie się po podłodze” czy krzyk. Przeżywał on niepowodzenia Aureliano tak jak Aureliano Marqueza by to zrobił – przez spojrzenie. Rzecz jasna w Sto lat samotności nie brakowało scen przełamania tej konwencji, jednak i one ukazane zostały w unikatowy sposób.
W kwestii przedstawienia fabuły serialu pojawił się już pewien znaczący zarzut, porównujący sposób adaptacji do konwencji kolumbijskiej noweli. Kluczowym argumentem tej opinii jest wyraźna retardacja biegu akcji. Z racji, iż zupełnie nie zgadzam się z ta opinią, pragnę zauważyć, że bez rzeczonego zabiegu nie można by mówić o ekranizacji książki Marqueza. Sto lat samotności to nie historia sensacyjna, to powieść o ludzkiej egzystencji, o problemach, które dotykają każdego z nas i z jakimi nie umiemy się mierzyć. Retardacja w serialu, owszem jest obecna, jednak nie służy ona produkcji niepotrzebnych minut, lecz rzeczywistemu oddaniu sposobu narracji w powieści. Serial pozbawiony scen przedstawiających poruszanie się bohaterów po domu można by streścić w jednym zdaniu, ale przecież podczas zapoznania z nim nie chodzi o to, by przez niego przebrnąć. W poznaniu działa chodzi o zrozumienie intencji, refleksję, wcielenie się w bohaterów i dokładną interpretację tego, co dostrzegamy. Na cóż w produkcji Netflixa byłaby sceneria, której widz nie zdołałby się przyjrzeć ze względu na tempo akcji? Ponad to, zdaje mi się, że spośród typów retardacji ten jest wyjątkowo mało dostrzegalny, to znaczy, nie opiera się on na prowadzeniu scen w zwolnionym tempie, lecz wydłużeniu ujęć o kolejne szczegóły (wręcz je urozmaica). Poza tym, zabieg ten nie kumuluje się w kilkunastominutowe całostki kompozycyjne, jest rozproszony po całym serialu tak, że jedynie w przypadku poszukiwania dowodów na jego obecność możemy zobaczyć jego wpływy. Jest bardzo subtelny i co rzadko spotykane w tego typu produkcjach – sensotwórczy.

Sto lat samotności to jedna z najlepszych adaptacji powieści, jakie dotąd powstały. Ukazuje magię świata stworzonego przez Marqueza syntezując go w połączeniu obrazu, muzyki i intensywnego oddziaływania na zmysły. Ponad to, serial nie prezentuje jedynie otoczki historii – to znaczy nakładających się na siebie wydarzeń, lecz dąży do pełnej głębi przesłania. Kontrowersyjna produkcja Mory Ortegi i Garcii Lopeza odznacza się dokładnością, której prezentacja pozwala na poprawne odczytanie treści również osobom, których literatura Marqueza nigdy nie pociągała, tym samym promując jego kunszt. Serial Sto lat samotności to już nie zwykła adaptacja, to wyjątkowe dzieło, które choć nie dokona niemożliwego i nie prześcignie oryginału, otwarcie dąży do dorównania legendzie powieści.

Bibliografia:
One Hundred Years of Solitude (TV series) – Wikipedia
