Recenzja: Mufasa Król Lew
czyli jak odnaleźć swoje miejsce w Wielkim Kręgu Życia?

Barry Jenkins to amerykański reżyser filmowy. Kierował między innymi produkcjami Gdyby ulica Beale umiała mówić i Moonlight, dzięki której został nominowany do Nagrody Akademii Filmowej za najlepszą reżyserię, a także nagrodzony w kategorii scenariusza adaptowanego. Nic zatem zaskakującego, że to właśnie on odważył się zekranizować prequela jednego z największych osiągnięć wytwórni Walta Disneya z 1994 roku – Króla Lwa.


Mufasa: Król Lew, bo tak właśnie brzmi tytuł nowego live action wytwórni, miał swoją premierę na chwilę przed świętami Bożego Narodzenia, 20 grudnia 2024 roku. Historia zamknięta w kompozycji szkatułkowej (opowieść w opowieści) skupia się na dwóch planach akcji: pierwszy – odbywający się niedługo po wydarzeniach przedstawionych w filmie z roku 2019 i drugi – wiele lat przed początkiem historii Simby, ukazujący losy jego ojca – Mufasy od wczesnych lat dzieciństwa. Legenda o szlachetnym władcy Lwiej Ziemi rozpoczyna się, gdy jest on jeszcze lwiątkiem stawiającym czoła suszy wraz ze swoimi rodzicami. Nieprzewidziane koleje losu doprowadzają go, jednakże do życia w innym stadzie w roli „przybłędy”, a także wymarzonego brata młodego Taki – następcy tronu. Gdy Mufasa dorasta a dynastia jego przybranego brata staje na skraju upadku, młode lwy rozpoczynają wędrówkę do mitycznej krainy Milele, która ma na zawsze odmienić ich losy…
Historia opowiedziana przez Barry’ego Jenkinsa wręcz obfituje w motywy znane widzom już od 1994 roku. Młody Mufasa jako lwiątko pozbawione szlachetnego urodzenia mierzy się z problemami na tle przynależnościowym i tożsamościowym. Osią historyczną wydarzeń jest narracja oparta na teorii Kręgu Życia wielokrotnie wymieniana w dialogach przez bohaterów. Wiara we wzajemną zależność istotna była w historii Simby, którego obowiązkiem było zajęcie należnego mu miejsca w świecie. Ten sam problem zdaje się dotyczyć Mufasy, ma on, jednakże zgoła inny charakter. Lew niepewny pochodzenia nie potrafi znaleźć jasnego punktu odniesienia, wobec którego mógłby się zdefiniować. W sytuacji Simby odpowiedź była dość jasna – miał zostać królem i przejąć tron odebrany mu podstępem przez stryja, odnalazł odpowiedź poprzez świadomość pochodzenia i związane z tym poczucie odpowiedzialności. Na pierwszym królu Lwiej Ziemi tego typu odczucia nie ciążyły. W oparciu o wcześniej znane nam motywy Barry Jenkins tworzy zupełnie nową narrację, której esencją staje się budowanie tożsamości na bazie dokonań a nie powinności. Osobiście uważam to za bardzo trafiony zabieg. Nie niszczy on w żaden sposób motywu przeznaczenia istotnego dla całej konstrukcji legendarnej animacji, nadaje mu natomiast charakter bardziej współczesny, podkreślający fakt, iż istotne nie jest pochodzenie, lecz czyny, które nadały Mufasie cechy godne króla.

Jeżeli chodzi o rozwiązania fabularne to, o ile pomysł na skomponowanie filmu uważam za bardzo ciekawy, dostrzegam wiele wad w kwestii jego realizacji. Przede wszystkim, zawodzącym dla mnie jako widza było otwarcie produkcji. Sceny zarysowujące kontekst były przeprowadzone na tyle szybko, iż spotkały się z absolutnym niezrozumieniem z mojej strony. Ukazanie następnego członka rodu to naprawdę dobre rozwiązanie, jednakże skupienie narracji na burzy i tęsknocie za całymi i zdrowymi rodzicami momentami wydawało się być wręcz śmieszne. Zwłaszcza, gdy rozwiązania fabularne obu przestrzeni czasowych zbiegały się w analogię – Mufasa przeżywał chwile znacznie trudniejsze i bardziej poważne, nie wypadało więc porównywać obaw z walką o życie. Poza tym, do czego jeszcze powrócę w tej recenzji, przerywanie toku akcji historii Mufasy przez wstawki dziejące się w czasie teraźniejszym, to znaczy w chwili, kiedy Rafiki opowiada Kiarze rzeczoną historię, w wielu przypadkach były zwykłą retardacją. Spowolnienie biegu akcji nie tylko nie poszerzało fabuły, nie miało zwyczajnie sensu – nie rozluźniało, nie rozbawiało, wzbudzało jedynie żałość, gdy sceny z założenia komiczne nie wywoływały śmiechu.
Ponadto, w kwestii fabuły również mało interesujące wydało się wręcz banalne rozwiązanie – wprowadzenie nowego przeciwnika. Motyw białych lwów likwidujących inne plemiona nie był rozwiązaniem, którego współcześnie oczekuje się od kina. Proste metody potrafią być skuteczne, co już wielokrotnie udowodniono, jednakże powielenie motywu chciwości z innych części Króla Lwa jest niezwykle zawodzące. Zdaję sobie sprawę, że zbudowanie prequelu nigdy nie jest łatwym zadaniem i ciężko jest pogodzić wcześniej naruszone wątki tak aby oś fabularna serii splatała się w całość, jednakże jestem przekonana, że ciągłe powielanie poprzednich pomysłów też nie jest dobrym rozwiązaniem. I tutaj, choć jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że reżyser zwyczajnie nie potrafił zbudować akcji bez zewnętrznego czynnika, nie umiem znaleźć usprawiedliwienia dla jednakowości biograficznej wewnątrz tej jednej produkcji. Mam tu na myśli, że dobrze znane nam z innych filmów postaci spotykane przez Mufasę i Takę mają mało zróżnicowane historie. Sarabi pojawia się w fabule na mocy przypadku i jest to absolutnie możliwe i godne akceptacji, jednakże w podobny sposób ukazany zostaje początek znajomości z Rafikim. Postać mandryla okazuje się być niemalże kalką losów Mufasy – odmieniec poszukujący magicznej krainy, o której od dawna marzył, podczas gdy los Sarabi zbliżony jest do historii Taki jako następcy tronu wybierającego się w podróż z bliskim towarzyszem (Mufasa, Zazu). W dodatku, monotonia fabuły uwydatnia się ze względu na szybkie następowanie po sobie obu spotkań. Z perspektywy widza ciężki do zaakceptowania nie jest jedynie podwójny przypadek połączenia losów, lecz także fakt, iż postaci z różnych plemion nie tyle podążały w tym samym kierunku, lecz dosłownie tą samą trasą, na której później nie spotykają już żadnego samotnego wędrowca.

Godne pochwalenia są przede wszystkim wątki zbudowane na pomysłach wytyczonych w filmie z roku 2019. Rywalizacja pomiędzy braćmi o Sarabi wybrzmiała już wcześniej, a w filmie Mufasa: Król Lew ukazana została w sposób zbliżony do banału jednak w pełni oparty na ciągu przyczynowo-skutkowym. Poza tym, w wątku nie brakowało też poprawnie ukazanego komizmu (to znaczy takiego wzbudzającego śmiech) i urozmaicających fabułę wydarzeń. Ciekawie ukazana została także postać poboczna – Zazu, oraz również zaznaczona już wcześniej przyjaźń pomiędzy Rafikim a Mufasą, pełna wzruszających chwil i dyskusji intelektualnych, charakterystycznych dla mandryla.
W mojej opinii najlepszym wątkiem fabularnym będącym oryginalną inwencją twórców była sama geneza losów Mufasy i, choć osobiście również w tym miejscu dostrzegam powielenie wątku lwiątka wychowującego się z daleka od rodziny, doceniam odmienność sposobu utracenia rodziców i odnalezienia nowego stada. W tej kwestii najważniejsza jest jednak relacja pomiędzy Mufasą a Taką. Jednym z najbardziej poruszających momentów produkcji jest spotkanie lwiątek i nawiązanie braterskiej relacji. Ciekawym rozwiązaniem staje się także opozycja przywódcy stada i matki obu lwów, pomiędzy którymi rozgrywa się pełen wątpliwości dramat tożsamościowy postaci Taki. Istotne dla fabuły jest także ukazanie pierwszego konfliktu braci opartego na rywalizacji o uznanie matki, choć osobiście uważam, iż ze względu na tempo akcji, nie został on dostatecznie zaakcentowany. Z drugiej strony niezwykle zawodzącym było ukazanie ostatecznego rozłamu relacji między braćmi, powstrzymam się tu jednak od dalszego komentarza, aby nie zniszczyć seansu osobom, które filmu jeszcze nie widziały.

Kolejnym defektem dzieła obserwowanym na ekranie już w filmie z 2019 jest wyraźna typizacja postaci Timona i Pumby. Bohaterowie ukazani są wielokrotnie w przerwach fabularnych, co staje się główną przyczyną bezcelowości wstawek teraźniejszych. W Królu Lwie z 1994 roku zarówno guziec jak i surykatka byli częściami fabuły, to znaczy, reagowali na wydarzenia w filmie. Z kolei we współczesnych ich prezentacjach ta cecha zupełnie zanika. Niezależnie od nastroju sceny postaci wydają się być niemal zaprogramowane na monotonnie komizmu, która w żaden sposób nie bawi. Większość dowcipów czy kwestii opiera się albo na w kółko powtarzanym wątku potrzeby obecności w historii opowiadanej przez Rafikiego, albo na komentarzu odnoszącym się do rzeczywistości oglądających (co także nie zawsze może być jasne dla najmłodszych widzów). Ponadto, za każdym razem coraz bardziej żałośnie próbują oni zgadnąć kim jest Taka, co nie tylko nie pozwala wczuć się w fabułę, ale zupełnie odbiera magię produkcji.

Filmowi z 2019 roku, pomimo iż był on niemal perfekcyjnie wykonany technicznie oraz zarówno sceneria jak i bohaterowie zostali oddani niezwykle realnie, zarzucano, zresztą słusznie moim zdaniem, brak emocji w ekspresji postaci. Nie da się ukryć, że 'pusty wzrok’ towarzyszył większości bohaterów, a na ich pyskach najlepiej, w zasadzie jedynie, widoczne były silne odczucia oparte na prostym obrazowaniu – złość, śmiech, ale w żaden sposób nie potrafiono oddać bólu Simby po stracie ojca. W Mufasa: Król Lew sytuacja jest przeciwna. Bohaterowie wreszcie zyskali ekspresję (niekiedy może odrobinę przerysowaną, ale akceptowalną), natomiast wielu z nich zostało niemal zupełnie obdartych z realności. Oczywiście główne postaci, takie jak Mufasa, Taka, Kiara czy Sarabi były wykonane bardzo starannie, mimo widocznych braków w dopracowaniu sierści. Natomiast większość bohaterów drugoplanowych realizm straciła niemal zupełnie. Główny przeciwnik i przywódca białych lwów miał na przykład bardzo starannie opracowaną barwę – nie był zwyczajnie biały, widoczne było zastosowanie wielu odcieni, co nadawało mu realizmu, ale jego podwładne wykonane były ze znacznie mniejszą starannością (monokolorystyczne). Częste były także małe niedopracowania, jeżeli chodzi o brak jakichkolwiek śladów odbytego mordu (lwice przez cały czas były śnieżono białe) czy brak zmoczonej grzywy po przemknięciu pod wodospadem. Ponadto, w celu rozróżnienia zwierząt wszystkie lwy były fizycznie modyfikowane, co nie zawsze kończyło się dobrze. Sztandarowym przykładem może być tu konstrukcja ojca Taki, którego pysk tak odbiegał od realizmu przestrzeni, że wydawał się być wręcz parodią. Rzeczoną różnicę pomiędzy realizmem z roku 2019 a tym z 2024 można najłatwiej zaobserwować na postaci Simby, który w omawianej tu produkcji pojawił się tylko na parę chwil, jednakże był wykonany naprawdę niedokładnie – na pierwszy rzut oka widoczne były niedopracowania w barwie i ilości sierści. Należy zauważyć, że odbiegnięcie od realizmu mogłoby być zrozumiałe, gdyby w podobny sposób potraktowano scenerię. Nie można się nie zgodzić, że była ona wykonana bardzo dokładnie, co niestety potęgowało wrażenie sztuczności, a niekiedy nawet kiczu. Problem ze zrównoważaniem realizmu i ekspresji sprawił, że widok niektórych deformacji lwów nie pozwalał zupełnie zatopić się w fabule.

Oczywiście Król Lew z 2019 roku miał znacznie wyższy budżet, większy o 60 milionów od tego, który przyznano produkcji Barry’ego Jenkinsa, jednakże w kwestii utrzymania realizmu zauważam wiele odważnych kroków wykraczających poza finanse produkcji. Największym zaskoczeniem w trakcie seansu była dla mnie scena, w której matka Mufasy zaleciła mu, aby w miejscu pustyni, na której się znajdowali wyobraził sobie krainę pełną kwiatów. Z perspektywy animacji wytworzenie wrażenia poruszania się po piasku jest kosztowne, jednakże zaminowanie wyrastających kwiatów i ich integracji z otoczeniem (wiatrem, ruchem postaci) jest zdecydowanie trudniejsze i co za tym idzie, droższe. Oprócz tego, jednym z głównych motywów przestrzennych w filmie była woda, przy której symulacji koszty zaminowania łąki kwiatów nie mają większego znaczenia. Nie da się ukryć, że rzeczone sceny były dobrze opracowane, choć uważam, że fala wody ciągnąca przez pustynię nie powinna być kryształowo czysta, jest to jednak jedynie jedno z wielu niedopracowań, być może również spowodowane ograniczeniami budżetowymi. Innymi słowy, nie uważam, aby sceny w wodzie były zbędne, aczkolwiek ze względu na mnogość postaci, długość filmu czy ilość wydarzeń, budżet na realistyczne wykonanie był wyraźnie niewystarczający. Z uwagi na powyższy wniosek można uznać, że Barry Jenkins to odważny reżyser z fantazją, będę jednak obstawać przy twierdzeniu, że produkcja dobrego filmu nie polega na cięciu budżetowym (np. w kreacji postaci pobocznych) lecz dostosowaniu swojej fantazji do możliwości finansowych (może przez usunięcie części retardacji lub wybranie mniej kosztownej techniki produkcji?).

Następnym elementem godnym skomentowania w nowej produkcji Disneya jest muzyka. Linia melodyczna wytworzona w 2019 roku pojawia się tu ponownie i sprawdza się w fantastyczny sposób. Natomiast spośród piosenek zdecydowana większość (bo są też naprawdę dobre utwory) opiera się na wypowiadaniu tekstu na tle podkładu, co jest oczywiście ciekawym stylem muzycznym, jednak niekoniecznie oczekiwanym w produkcji wytwórni, która przyzwyczaiła nas do tworzenia ścieżek dźwiękowych godnych pamiętania. Jest to tym bardziej zaskakujące, z racji, iż autorem większości tekstów jest Lin Emanuel Miranda, znany z udziału w wielu produkcjach wytwórni, a przede wszystkim ze współpracy nad współcześnie najbardziej nagrodzoną ścieżką dźwiękową Disneya, napisaną do „Nasze Magiczne Encanto”. Oczywiście utwory takie jak „I Always Wanted a Brother” czy „Tell Me It’s You” budują poziom produkcji, jednakże w porównaniu z poprzednimi osiągnięciami wytwórni ścieżka dźwiękowa oparta na jedynie dwóch utworach wypada raczej marnie. Pomijając same piosenki, pozostałe elementy dźwięku wypadły bardzo dobrze i utrzymywały się na światowym poziomie kina. Ponad to, muzyka istniała w spójności z całym dziełem oddziałując na jego nastrój, co jest jedną z głównych zalet filmu.
W kwestii dźwięku, chciałabym także odnieść się do nieodpracowanego dubbingu w polskiej wersji językowej. Głosy uważam za dobrane dość trafnie, dostrzegam jednak wiele niedokładności, jeżeli chodzi o odtwarzanie wyżej wymiennych piosenek. To naturalne, że nie zawsze da się podłożyć głosy tak, by wyglądało to naturalnie, jednakże, w wielu miejscach podczas seansu widoczne były naprawdę bardzo wyraźne, rażące wręcz, błędy.



Istotnym elementem produkcji, który moim zdaniem wymaga szczególnego wyróżnienia, była dedykacja pojawiająca się na początku filmu. James Earl Jones zmarł 9 września 2024 roku, choć występował w wielu znanych produkcjach, w kwestii dubbingu stał się legendą jako człowiek, który udzielił głosu Mufasie w obu wersjach jednego z największych dzieł Disneya. Dedykowanie produkcji jego postaci to piękny gest ze strony wytwórni, wzbudzający podziw wśród widzów, dla których głos Jamesa Earla Jonesa na zawsze pozostanie wspomnieniem dzieciństwa.
Mufasa: Król Lew nigdy nie dorówna legendzie bohatera wykreowanego w 1994 roku, jednak w kontekście ostatnich lat nie da się ukryć, że to jedna z najlepszych produkcji live action, które zostały ukazane przez Walt Disney Pictures. Film jest niedopracowany pod wieloma względami, ale nie brakuje w nim również elementów czy kwestii zapierających dech w piersiach, w których można zobaczyć mętne odbicie legendy wytwórni. Wokół produkcji nie brakowało kontrowersji, dlatego wartym docenienia jest fakt, iż choć nie w każdym momencie zachwyca, nie zniszczyła tego, co stworzyli animatorzy wiele dekad temu.

Bibliografia
„Mufasa: Król Lew” – muzyka pod lupą – Muzyk.net
