W Ogólności

Gazetka Uczniów III Liceum Ogólnokształcącego im. Marynarki Wojennej w Gdyni

Wywiady

Wywiad z Panem Grzegorzem Urgaczem

Jakub Bronowski

Profesor Grzegorz Urgacz – wuefista, wychowawca, ale również … podróżnik. I to nie byle jaki! W jego paszporcie niemal wszystkie strony zapełnione są stemplami z punktów granicznych, a dyski w jego komputerze pełne zdjęć i filmów z przeróżnych eskapad, nawet na kraniec świata. A w jego głowie fantastyczne wspomnienia i piękne widoki. Po raz pierwszy na łamach W Ogólności rozmawiamy z Panem Profesorem o podróżach – tych bliższych i dalszych.

Słownik PWN twierdzi, że podróż to jest przebywanie drogi do jakiegoś odległego miejsca. Co Pan o tym sądzi?

Jeżeli chodzi o pokonywanie drogi, to tak, zgadzam się. Natomiast według mojej teorii podróż to jest odkrywanie, poznawanie nowego miejsca. Oczywiście, każdy definiuje ją po swojemu. Dla kogoś już wyjście z mieszkania jest nią, dla mnie to przede wszystkim odkrywanie.

Kto w Panu zaszczepił miłość do podróży? Wydaje się, że akurat w Pana przypadku możemy jawnie mówić o miłości do tejże czynności.

W moim przypadku był to dziadek, który zabierał mnie na różne wyprawy. Gdy szliśmy do lasu, nad jezioro lub rzekę – Wisłę czy Kamienną, to zawsze była to przygoda, bo często trwała dwa lub trzy dni. Jeśli nie było grzybów, to tak długo siedzieliśmy w lesie, aż dziadek powiedział, że już wystarczy. Wtedy dopiero mogliśmy wracać do domu. Podobnie było z rybami. Kiedy nie złowiliśmy odpowiedniej ilości, nie wracaliśmy do domu – zostawaliśmy na noc. To były czasy, o których młodzież uczy się z książek. Nie było Internetu, agroturystyki, a hotele… lepiej nie mówić, więc spaliśmy w lesie. Dodam, że nie miałem wówczas śpiwora, namiotu, kuchenki i sprzętu, karimaty, a nawet jedzenia. Spaliśmy więc przy ognisku, na polach, w snopkach siana, a jak się poszczęściło, to u gospodarzy w stodole.  Mnie to się podobało, mojemu rodzeństwu niekoniecznie. Praktycznie całe dzieciństwo spędziłem z dziadkiem Stasiem na wyprawach. Dużo czytałem Centkiewicza, Szklarskiego, Karola Maya. Bardzo lubiłem książki podróżniczo- przygodowe: „Fridtjöf, co z ciebie wyrośnie?”, „Biały Jaguar”, „Ryby śpiewają w Ukajali”.

W jaki sposób lubi Pan podróżować?

Są dwie możliwości: albo zdajesz się na kogoś, kto organizuje ci wszystko, albo ty organizujesz sam. Dokąd chcesz, jak chcesz i kiedy chcesz.  Oba sposoby mają plusy i minusy. Zdecydowanie mojemu temperamentowi bardziej odpowiada ten drugi sposób. Daje on przede wszystkim niezależność i możliwość zmian w trakcie podróży. Ty decydujesz o wszystkim. Znajdziesz się w miejscu, które cię poruszyło – nie musisz sztywno trzymać się planu. Możesz zrezygnować z czegoś, co zaplanowałeś na później, ale to twój wybór. Nie zawsze jest to jednak możliwe i bezpieczne. Ostatni raz na tzw. zorganizowanej wycieczce byłem na początku 2020 roku, w Izraelu. To był bardzo udany wyjazd. Takiej podróży się nie zapomina. Dzięki niej udało się przetrwać czas pandemii.

Bez ram człowiek czuje się wolnym, ale jednak czasami musimy wrócić do pracy. W jaki sposób łączy Pan pracę w szkole i podróżowanie? Bo to z pewnością nie jest proste zadanie.

Nie, to nie jest proste, ale możliwe. Trzeba planować i być cierpliwym. Czasem jest tak, że mamy przygotowany plan, ale kalendarz mówi – „Nie, nie teraz”. Tak było z Holandią – na odpowiedni układ dat w kalendarzu (bo tylko maj nas interesował) czekaliśmy kilka lat. Na Afrykę – dwa lata.  A na Litwę, Łotwę i Estonię – jeden dzień i większość planowaliśmy w trakcie podróży. Podróż to też, a może i przede wszystkim, przygoda.

Jeśli złapie Pan już odpowiedni termin i nadarzy się okazja, żeby gdzieś wyjechać, to szuka Pan miejsc, gdzie można wypoczywać aktywnie czy raczej pasywnie? W jakie destynacje się Pan wtedy udaje?

Wszystko zależy od terminu i pogody w danym miejscu. Zimą szukam kierunków gdzieś na południu Europy czy w Azji Wschodniej lub rejonów, gdzie można zdobywać szczyty. Lubię kontakt z dziką przyrodą. Letnie wyprawy mogą być nieco dłuższe – wiadomo, są wakacje – rekord to ponad miesiąc, ale przeważnie udaje się wykroić od dziesięciu do czternastu dni.

Wymienił Pan wiele miejsc. Większość z nich już poza Europą i brzmią bardzo egzotycznie. To wręcz prowokuje do zadania kolejnego pytania, mianowicie w jakich miejscach już Pan był i do których z nich najchętniej by Pan wrócił?

Najdalszy zakątek, który odwiedziłbym ponownie to Kirgistan. Wciąż jest niezmieniony, dziki, ale i przyjazny…, a ludzie są fantastyczni. Ten klimat, fantastyczne jedzenie – to mi odpowiada! Właściwie tylko do dwóch miast dotarła współczesność, reszta to dzikie stepy i wysokie góry. Cały czas po głowie mi chodzi ten rejon: Tadżykistan, Kirgistan, Turkmenistan.

A z miejsc, które odwiedził Pan niedawno? Musimy trochę ograniczyć zakres, bo gdyby każde państwo zaznaczać pinezką na mapie, to trzeba by kupić duże opakowanie!

(śmiech) W Europie to na pewno Macedonia. Chciałbym wrócić nad Jezioro Ochrydzkie, do Skopje – to fantastyczne miejsca! Miło wspominam też Albanię, byłem tam już trzy razy i wciąż mi mało. Muszę się przyznać, że lubię południowe Bałkany. Zawsze mam stamtąd miłe przeżycia. Nie przeczę, że chętnie wróciłbym też do Namibii, zwłaszcza południowej, bo północną zwiedziliśmy praktycznie w całości.

Podróżuje Pan daleko, często do krajów powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego i Jugosławii, ale również na afrykańskie tereny, które kojarzą się z dziczą. Nie boi się Pan?

To są stereotypy. W tych miejscach nigdy się nie spotkałem z agresją. Nigdy nie miałem sytuacji zagrożenia. Przed każdą podróżą staram się jak najbardziej poznać rejon, do którego się udaję, żeby nie popełnić jakiegoś faux-pas. Dla przykładu: w Izraelu, w Hebronie, poprosiłem o pomoc znajomego właściciela sklepu. On przestrzegał nas, czego nie robić pod żadnym pozorem, jak się zachowywać. Widziałem, że sam się bał, ale oprowadzili nas jego zaufani ludzie. Jesteśmy im bardzo wdzięczni, bo zwykłe wycieczki tam nie docierają. Nam się udało. Roni – zawsze będziemy cię pamiętać. To było przeżycie, które dało prawdziwy obraz tego, co dzieje się w stosunkach izraelsko-palestyńskich i pozwoliło nam zrozumieć konflikt, któremu świat raczej nie chce zaradzić.  Jeśli chodzi o Afrykę, to nie spotkałem się z groźną sytuacją. Ludy Himba, Damara czy Buszmenów są przyjaźnie nastawieni do turystów. Szczególnie okres pandemii okazał się dobrym czasem do podróżowania po Afryce. W kwestii zwierząt nie należy przekraczać wiadomych granic. Lew to nie jest pluszak, tylko dziki kot. Nawet przyjazny słoń podczas obrony swych dzieci lub przewozu pomarańczy (jego przysmaku) może okazać się nieobliczalny. Trzeba szanować terytorium zwierząt, znać ich zwyczaje i pilnować się. Skorpiony nie są wielkim zagrożeniem, w Afryce z powodu ukąszenia w ubiegłym roku zmarły tylko 4 osoby i były to raczej osoby starsze i schorowane. Często to ludzie są dla zwierząt większym zagrożeniem niż one dla nas. Oczywiście trzeba uważać zarówno, jeśli chodzi o zwierzęta, jak i zwiedzanie odległych miejsc. Są takie rejony „mniej przyjemne” jak północne dzielnice Johannesburga, gdzie trzeba zachować dużą ostrożność.

Wielokrotnie wspomina Pan o Afryce. Muszę spytać o to, jak wyglądała Pańska podróż na Czarny Kontynent?

Przede wszystkim musiałem zaplanować, w jaki sposób będę zwiedzał Afrykę. Wraz ze znajomymi wymyśliliśmy, że kupimy w Polsce samochody z napędem na cztery koła, odpowiednio je przystosujemy i wyślemy do Afryki statkiem. My polecimy samolotem, odbierzemy ładunek i będziemy zwiedzali kontynent afrykański. W planach była Namibia i Botswana. Następnie chcieliśmy zostawić samochody i pojechać za rok w dalszą trasą Tanzania, Zimbabwe, Zambia i na północ, wschodnią częścią Afryki. Niestety plany pokrzyżowały pandemia i Brexit. Ostatecznie wysłaliśmy jeden pojazd, który jednak nie dotarł do Windhuku. Auto zatrzymali Niemcy w Hamburgu do kontroli i nie wypuścili go dalej. Zatem trzema wynajętymi w Namibii autami ruszyliśmy w trasę Windhuk – Pustynia Namib – Góry Hartmanna – Swakopmund – Pustynia Kalahari, czyli ogółem północna Namibia. Do ostatniej chwili liczyliśmy na wjazd do Botswany, nad deltę Okawango czy Wodospad Wiktorii, ale ze względu na pandemię nie mogliśmy przekroczyć granicy. W Namibii spędziliśmy więc tydzień dłużej, niż planowaliśmy.

Jak długo trwała Pańska podróż?

31 dni.

Z kim Pan podróżował?

Jechałem z rodziną i grupą przyjaciół, łącznie cztery rodziny. Każdy z uczestników określił, co chciałby zobaczyć i wspólnie opracowaliśmy trasę. Najbardziej chciałem zobaczyć/zdobyć Brandberg, najwyższą górę Namibii (2606 m n.p.m.), Park Narodowy Etoszy, Pustynie Kalahari i Namib.

Zdobył Pan szczyt?

Tak! Szliśmy dwa dni. Było ciężko, przede wszystkim organizacyjnie. Aby wejść na szczyt trzeba mieć specjalne pozwolenie. W Ministerstwie Dziedzictwa Narodowego w stolicy Namibii – Windhuku, trzeba złożyć dokumenty oraz opłacić wejście i przewodnika-opiekuna wyprawy. Jest on potrzebny, bo pilnuje, by turyści nie niszczyli krajobrazu. My też takiego przewodnika dostaliśmy – John z plemienia Buszmenów. Wspaniały człowiek, pasjonat i doskonały przewodnik. Bardzo się cieszę, że go poznałem, ponieważ ciekawie opowiadał o rejonie Erongo.

Rozumiem. Można powiedzieć, że jest to jedna z najbardziej pamiętnych podróży.

Oczywiście! Afryka to mój wymarzony kontynent, który zawsze chciałem zwiedzić.

Cdn.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *