W Ogólności

Gazetka Uczniów III Liceum Ogólnokształcącego im. Marynarki Wojennej w Gdyni

Wywiady

Napisz i opublikuj! – wywiad z Arkadym Saulskim

Julita Pietroń

Pośród ciekawych twórców naszej dekady nie sposób przejść obojętnie obok Arkadego Saulskiego. Pisarz zadebiutował w 2010 opowiadaniem „Dzieci Syberyjskie”, na co dzień jest dziennikarzem z ośmioletnim doświadczeniem, piszącym między innymi dla „Gazety Bankowej” i publikującym na portalu „wGospodarce.pl”. Na koncie ma nie tylko wiele opowiadań, lecz również powieści, w tym „Serce lodu” oraz cykl „Kroniki czerwonej kampanii”. W wywiadzie obala mity na temat pisania książek, opowiada o swoim debiucie, jak wygląda praca dziennikarza oraz przyszłość pisarstwa.

Reporter: Debiut jest jednym z największych wyzwań w karierze, często determinuje jej tempo. Jak wspomina pan swój? 

Arkady Saulski: Bardzo pozytywnie, aczkolwiek warto zaznaczyć, że był ukoronowaniem ponad 3 lat pracy. Moją debiutancką powieść – Czarną Kolonię – pisałem z przerwami od 2012 do 2015 roku. Towarzyszyła mi w domu i gdy pracowałem w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Sama jej historia jest ciekawa, bowiem – w skrócie – space opera nie była gatunkiem, w którym czułem się mocno, obrałem go jako ćwiczenie stylu, wyzwanie. Nie będę wdawał się w cały proces wydawniczy, powiem tylko, że jak na debiut mój przebiegł sprawnie. Redakcją zajmował się mój mentor i przyjaciel, Rafał Dębski, zaś wydawca – Drageus – wykazywał się sporą wyrozumiałością. Było to miłe doświadczenie. Potem było już gorzej (śmiech). 

R: Czemu gorzej? 

AS: Rosną oczekiwania – własne i wydawcy. Pisanie przestaje być zabawą, staje się pracą. Są terminy, konkretne szablony, wymagania sprzedażowe wydawców. To potrafi zabić radość z pisania. Ale, jak w każdej pracy, także i tu należy szukać pozytywów. Dla mnie takim pozytywem nadal jest możliwość opowiadania historii, a także sprawianie radości czytelnikom. To wielka satysfakcja. 

R: Czy teraz ciężej jest wydać książkę nieznanemu twórcy? Niektórzy szukają rozwiązania w self-publishingu tracąc spore sumy. Książki stają się inwestycją bezzwrotną i podobno ciężko je traktować jako główne źródło zarobku, nawet jeśli jest się pisarzem o dobrej reputacji. Często słychać opinie, że dziś książki się nie pisze, lecz „produkuje”. Co Pan o tym sądzi? 

AS: Po kolei – na książkach się nie zarabia. Składa się na to wiele czynników, dość powiedzieć, że maszynowa produkcja sporej liczby tytułów stworzyła sytuację nadpodaży, a to z kolei, zgodnie z prawami rynku, sprawia, że produkt jakim jest książka drastycznie staniał. „Staniał” – to oczywiście określenie wartości jakie finalnie otrzymuje pisarz. Więc tak – książki pisze się jako hobby, o godziwym zarobku czy utrzymaniu się z nich nie może być mowy. Nawet autorzy bestsellerów tacy jak Remigiusz Mróz czy Blanka Lipińska żyją raczej z działalności „wokół” książek (spotkania, reklamy, wykłady, wywiady, akcje promocyjne etc.) niż ze sprzedanych egzemplarzy. Dlatego jeżeli ktoś chce traktować literaturę jako źródło utrzymania, doprawdy, niech szuka czegoś innego! Czy ciężko jest wydać książkę? Młodemu autorowi ciężko, bowiem przebicie się z nowym nazwiskiem jest bardzo trudne – należy wtedy napisać coś albo bardzo kontrowersyjnego albo popularnego komercyjnie, innej drogi nie ma. Co do „produkcji” literatury to tu nie chcę się wypowiadać, wszystko zależy realnie od umiejętności autora. Michał Gołkowski pisze i wydaje książki bardzo szybko… i zawsze są znakomitej jakości. Są jednak pisarze, istotnie, wydający dużo i kiepsko. Są też tacy, co wydają raz na rok… z marnym skutkiem. Tu wszystko sprowadza się do umiejętności autora. Co do self-publishingu to odróżniajmy go od vanity. Ta pierwsza opcja nie jest zła – ktoś, kto dysponuje kapitałem na to, by wydać swoją książkę, zatrudnić do jej obróbki redaktora, korektora, grafika, drukarnię i jeszcze zbuduje dystrybucję – cóż, należy po prostu docenić zmysł biznesowy. Vanity to oddzielny, trudny temat. 

R: Czy myśli Pan, że w przyszłości może się okazać, że tradycyjne wydawnictwo zostanie odsunięte na bok, na rzecz self-publishingu? Niektórzy debiutanci nie mają dość 

cierpliwości, tłumaczą się brakiem znajomości i problemami z poszukiwaniem wydawnictw. 

AS: Najprawdopodobniej struktura wydawnicza zmieni się upodabniając do tej znanej obecnie z gier planszowych. Self-publishing będzie finałem tego procesu, jednak po drodze komercyjne wydawnictwa zaczną prowadzić realne badania rynku poprzez oferowanie wydania danej powieści w formie akcji crowdfundingowej – zaprezentują fragment tekstu, osobę autora, jakieś elementy graficzne a czytelnicy na ten albo inny tytuł zagłosują swoimi pieniędzmi w zbiórce. Co to oznacza? Przede wszystkim nastąpi pełna komercjalizacja – utrzymają się tylko najpopularniejsi autorzy…, ale zaczną też wreszcie lepiej zarabiać, bo pamiętajmy, że dana zbiórka może przekroczyć minimalny próg i to znacznie. Wielu znanych autorów zrezygnuje też w takiej sytuacji z wsparcia wydawnictw i przejdzie na model self-publishingu ze współfinansowaniem – akcja crowdfundingowej wszak sama w sobie będzie dla nich najlepszą akcją promocyjną, a wydawnictwo dające im maksymalnie 15 proc. kwoty będzie dla nich zbędne, w sytuacji, gdy mogą sami wziąć 80 proc. wartości zbiórki (minus koszty wydania). Komu taki model zaszkodzi? Debiutantom. Ci będą już niepotrzebni wydawcom – nikt nie będzie w tej sytuacji podejmował ryzyka wydania nikomu nieznanego nazwiska, któremu należy dopłacać do pierwszej, drugiej, trzeciej powieści. Debiutanci będą więc po prostu publikować za darmo w sieci (co w sumie, finansowo, będzie niewielką zmianą, bo będą „stratni” może tysiąc, dwa tysiące złotych, które zarobiliby na debiutanckiej książce) i tam, najlepsi z nich, mozolnie zbudują swoją popularność. Najbardziej zdeterminowani będą pisać dla przyjemności, czytani przez garstkę krewnych i znajomych. Czy to wizja optymistyczna? Nie. Ale inna nas nie czeka. 

R: Myśli Pan, że w takim układzie będzie działać wydawanie książek na całym świecie? Wielu autorów ma aspiracje, by tłumaczyć swoje książki bądź zlecić to komuś i osiągnąć nie tylko polski rynek, ale i zagraniczny. Żaden nie liczy na bycie drugim Tolkienem, ale z pewnością pokładają nadzieje w więcej niż jednym rynku. 

AS: Zapewne tak. Widzimy to już w segmencie gier planszowych. Anglosascy autorzy z sukcesami zarabiają wydając na Amazonie, polscy autorzy także próbowali wydawać w tym formacie (crowdfunding) tylko, że w ich przypadku skończyło się to klęską. Winni byli… oni sami. Ci, którzy się tego podejmowali drastycznie przecenili swoją popularność i oczekiwania czytelników, w efekcie czego te akcje kończyły się dość kompromitującymi porażkami. Rynek zweryfikował ich zamiary i to dość brutalnie. Tymczasem wielkie nazwiska nadal mogą liczyć na klasyczne wydawnictwa i tradycyjny model, w ich przypadku jeszcze długo się to nie zmieni, ale z czasem dotknie to każdego. 

R: Poza pisarstwem, zajmuje się Pan również dziennikarstwem. Jak wygląda od kuchni taki dzień z życia dziennikarza? Częściej się pracuje w domu, czy poza nim? 

AS: Generalnie w moim przypadku zajmuję się dziennikarstwem ekonomicznym, będąc od niemal 8 lat wydawcą internetowym. To oznacza, iż nie tylko piszę własne teksty, ale też opracowuję dane przychodzące ze świata, redaguję teksty autorów zewnętrznych i pilnuję porządku na stronie internetowej (wGospodarce.pl) – decyduję jaki materiał wejdzie „na główną”, jaki niżej, etc. Moje zadania wykonuję w 80 proc. z domu, pozostałe 20 proc. to wyjazdy służbowe na kongresy i fora, często trwające po kilka dni. Wtedy realizuję pracę typowo reporterską, to jest – przeprowadzam wywiady, piszę relacje, niekiedy też pracuję w studiu TV prowadząc audycje lub rozmowy z zaproszonymi gośćmi. 

R: Myślał Pan kiedyś o pracy w radiu bądź redakcji gazety wydawanej w formie papierowej? 

AS: Pracuję w redakcji papierowej gazety – miesięczniku „Gazeta Bankowa”. Jest to tytuł o nieco odmiennym charakterze, bardzo ekspercki, mający długi okres redakcji tekstów, ale w zamian czytany przez specyficzne gremium – dość powiedzieć, że lądował na biurkach większości premierów i ministrów ostatnich lat, zaś moje teksty były cytowane w artykułach naukowych, w tym pracach bronionych na AON. Co do radia to otrzymywałem kilka wstępnych propozycji, ale nic za tym nie poszło… co w sumie mnie 

cieszy, bo chyba mam złą dykcję i w radiu bym się nie odnalazł (śmiech). 

R: (śmiech) Dykcja to tylko połowa sukcesu. Wow, pańskie doświadczenie robi naprawdę duże wrażenie. A jak zaczęła się ta dziennikarska cześć kariery? Na pewno niełatwo wspiąć się do prestiżowej gazety ot tak. 

AS: Miałem sporo szczęścia. Jeszcze podczas studiów podjąłem pracę w e-zinie Rebel Times prowadzonym przez znakomitego Tomasza Chmielika. To tam uczyłem się fachu robiąc pierwsze wywiady (z twórcami gier, artystami, wydawcami). Nauczono mnie tam podstaw fachu, jednak po studiach, jak przystało na polskiego absolwenta, machałem łopatą (świetna praca, polecam każdemu, serio). Pod koniec studiów wziąłem jednak udział w konkursie organizowanym przez Parlament Europejski. Należało napisać pracę naukową na wybrany temat, nagrodą był staż w PE. Okazało się, że konkurs wygrałem, jednak finansowo byłem niezdolny do odbycia stażu. Los się do mnie uśmiechnął, gdy okazało się, że jeden z polskich deputowanych nie tylko zaoferował za darmo przewiezienie mnie i kilku innych stażystów do Brukseli, ale też pozwolił nam mieszkać… w swoim brukselskim mieszkaniu! Tylko dzięki dobroci tego polskiego europosła byłem w stanie odbyć staż. Ale po drodze wydarzyło się jeszcze coś – jedna z gazet, do której wysłałem CV odezwała się i zaoferowała realizację na próbę dwóch, trzech materiałów audio-video. Materiały zrealizowałem, a potem wyjechałem na wspomniany staż. Po drodze jednak zapytałem redakcję gazety czy byliby zainteresowani jakimiś tekstami ode mnie wysyłanymi jako korespondencja z Brukseli. Redakcja nie tylko była zainteresowana, ale nadała mi status swojego niestałego korespondenta w Bru, więc obok zadań stażowych realizowałem też misję informowania czytelników o wydarzeniach w stolicy UE. Po powrocie okazało się, że część moich tekstów trafiła do rodzącego się wtedy portalu ekonomicznego… wGospodarce.pl! Zaoferowano mi pracę jako wydawca internetowy w tym portalu, miałem też możliwość pisać teksty do „Gazety Bankowej”. Ofertę przyjąłem i jest to moje miejsce pracy do dziś. Miałem więc naprawdę dużo szczęścia, choć prawda jest taka, że po studiach bity rok machałem łopatą nim szczęście się do mnie uśmiechnęło. 

R: A co Pan myśli na temat przyszłości dziennikarstwa? Zakładając rozwój mediów w takim tempie jak dotychczas, rolę niektórych gazet zaczynają przejmować social media. W dobie Internetu coraz trudniej znaleźć gazety, które zatrudnią za prawdziwe pieniądze, a dziennikarze mniejszych tytułów szukają pracy na drugi etat. Czy to możliwe, by za 10, może 20 lat dziennikarstwo poszło w odstawkę? Dziś każdy może pisać blogi i felietony, a social media przyjmują wszystko. 

AS: Zdecydowanie w ciągu najbliższych dekad zawód dziennikarza zaniknie całkowicie, zastąpiony przez blogosferę i dziennikarzy obywatelskich. To proces nieuchronny, przedstawiciele mediów przebranżowią się albo przejdą do segmentu PR. Rozmawia Pani niniejszym z przedstawicielem wymierającego gatunku (śmiech) 

R: A ma Pan jakiś plan, co zrobić, gdy to się stanie? Jest jakiś plan B? 

AS: Oczywiście! Do tego czasu będę bestsellerowym pisarzem, sprzedającym książki na całym świecie w milionach egzemplarzy i sprzedającym prawa do ich ekranizacji wielkim producentom Hollywood (śmiech) A poważnie to zapewne przejdę do segmentu PR, miałem już propozycje, ale zbyt cenię sobie wolność dziennikarstwa, by się decydować, póki to nie jest konieczne. Zawsze też mogę wrócić do łopaty, robotnicy fizyczni i ogrodnicy dobrze zarabiają, nie mam więc jakiegoś lęki. 

R: Mówi się, że dziennikarstwa uczy praktyka – staże, praca, blogi, może YouTube. Czy studia dziennikarskie mają sens? 

AS: Według mnie nie. Dziennikarstwo nauczy może obsługi kilku programów, montażu, tego jak wygląda produkcja telewizyjna albo radiowa, ale są to rzeczy, których można nauczyć się samemu albo już w zawodzie. Jak kto chce zostać dziennikarzem ekonomicznym – polecam po prostu studiowanie finansów, ekonomii, społecznego – socjologii etc. A najbardziej to polecam iść na kurs spawania i mieć zawód. 

R: (śmiech) Fakt, o wiele łatwiej utrzymać dziś pracę w konkretnym zawodzie. A jakie studia Pan ukończył? 

AS: Stosunki Międzynarodowe na Akademii Marynarki Wojennej. 

R: Jakoś się to łączy z Pana zawodem albo pomogło Panu, czy jest to rzecz oderwana od tego, czym teraz się Pan zajmuje? 

AS: Zdecydowanie tak. Dużo piszę o sytuacji w UE, zajmuję się też gospodarką morską i transportem, więc studia na tej uczelni były bezcenne. 

R: Jaką radę dałby Pan raczkującym twórcom, którzy celują w pisarstwo, bądź w dziennikarstwo? 

AS: Przede wszystkim być pokornym, uświadomić sobie własne wady i pracować nad tym, by je niwelować. Dziennikarzom życzę zachowania obiektywizmu – w długim okresie zyskają dzięki temu uznanie odbiorców. Pisarzom doradzam racjonalną ocenę swoich tekstów i możliwości, niezakochiwania się we własnych utworach. Szukania w nich wad i poprawiania ich – zalety i tak znajdą i docenią czytelnicy. 

R: Myślę, że to całkiem uniwersalne rady, dobrze jest pracować nad sobą, postęp z pewnością da satysfakcję. Dziękuję serdecznie za wywiad! 

AS: To ja dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *